Mamy rok 2003, siedemnastoletni Jermaine Cole właśnie opuścił swoje rodzinne strony i przestronny dom w Fayetteville przy 2014 Forest Hills Drive, aby na długie lata osiąść w Mieście, Które Nigdy Nie Śpi. Krótko po skończeniu edukacji w szkole średniej młodziak dostał się bowiem na studia do St. John’s University, a zmiana klimatu z Północnej Karoliny na Big Apple, New York City miała nieodwracalnie wpłynąć na jego dalsze losy. Niedługo po tym fakcie rodzinny dom początkującego, spłukanego jeszcze MC/producenta poszedł pod młotek, a niebędąca w stanie poradzić sobie z rachunkami matka zmuszona była do eksmisji.
Jedenaście lat, dwie złote płyty i miliony fanów później, dojrzały już Młody Simba na nowo wypracował własną definicję sukcesu i zrozumiał, że (jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi) pieniądze i sława szczęścia nie dają. Postanowił więc odkupić dom z dzieciństwa – jedyny, w którym czuł prawdziwą, szczerą miłość, i przywrócić go do stanu z początku lat 2000-nych. Think back to Forest Hills, no perfect home, but the only thing like home I’ve ever known…
Tak jest, przygotujcie się na potężną dawkę nostalgii, naładowanych emocjonalnie wspomnień i osobistych refleksji człowieka, który po latach patrzy wstecz, odkrywając nowe-stare prawdy i starając się odnaleźć swoje miejsce na ziemi. „2014 Forest Hills Drive” to koncept album, zbudowany na zasadzie chronologii – historia zaczyna się w okolicach początku XXI wieku, kiedy nastoletni Jermaine przeżywa pierwsze miłosne rozczarowania i uniesienia, oraz zmaga się z kompleksami i otoczeniem, próbując jakoś przetrwać w mieście, w którym jego rówieśnicy, skuszeni wizją szybkiego zarobku, coraz częściej angażują się w nielegalne, uliczne biznesy. Idealnie pokazuje tę sytuację druga zwrotka wolnego, refleksyjnego „03’ Adolescence”, napisana jako dialog między Cole’m a jego przyjacielem, który zabrnął w ślepy zaułek dilerki. Rozmowa ta wydaje się kluczowym momentem, w którym do Jermaine’a dociera, że nie może zboczyć ze swojej drogi i ma przed sobą lepsze perspektywy.
Niedługo po tym wydarzeniu Cole wyjeżdża do Nowego Jorku i stopniowo zaczyna nabierać coraz większej pewności siebie i piąć się w górę, coraz rzadziej spoglądając wstecz. Słyszymy więc, jak pochodzący z nizin społecznych MC stawia się na równi z gigantami rap-gry oraz opisuje siebie jako skrzyżowanie Ice Cube’a, Ice-T, 2 Live Crew, Spike’a Lee, Bruce’a Wayne’a, Bruce’a Lee, Lil’ Wayne’a z 2002 roku oraz obecnego Kevina Duranta… Ego trippin? Po części na pewno, zwłaszcza gdy dodamy do tego wersy mówiące, że Martin Luther King, gdyby żył, byłby w ekipie Dreamville, czy porównanie siebie do Rakima jako God MC naszych czasów. Trochę to wszystko na wyrost, ale kapitalnie poskładane linijki otwierające drugą zwrotkę w ciężkim, dudniącym „Fire Squad” każą traktować Cole’a the MC poważnie.
Chwilę później, w trzeciej zwrotce „Fire Squad”, rzuca chyba najgłośniejsze wersy z płyty, w których zestawia w jednym rzędzie Elvisa, Justina Timberlake’a, Eminema i Macklemore’a jako przykłady białych wykonawców, którzy „ukradli” czarne brzmienie i mityczną „koronę”. Parę linijek dalej łagodzi jednak te oskarżenia, jakoby gryząc się w język i unikając potencjalnego odwetu ze strony Marshalla Mathersa… Dziwny zabieg, nawet przy puencie o treści all good jokes contain true shit. No ale wracając do opowieści…
Nieposkromiony Cole, obrawszy już kurs na hajlajf, zaczyna marzyć o St. Tropez, Hollywood i tabunach groupies, zarazem kładąc na szali sukcesu i sławy relacje osobiste – czy to z dziewczyną, którą zostawia w tyle, czy z matką, przy której go nie ma, gdy ta zmaga się z komornikami i traci dom na Forest Hills Drive. Wszystkie te decyzje wracają później jak bumerang do Jermaine’a, chociażby w w ckliwym, sentymentalnym „Hello” czy pierwszej zwrotce singlowego „Apparently” (Cole, zaśpiewałeś to zuchu!). Zagubiony MC w „No Role Modelz” żałuje, że nie miał odpowiednich wzorców w okresie dorastania. Jedynym, który przychodzi mu na myśl jest Uncle Phil z klasycznego serialu Fresh Prince of Bel Air, grany przez zmarłego pod koniec 2013 r. Jamesa Avery (First things first rest in peace Uncle Phil / For real, you the only father that I ever knew). Zdaje sobie też sprawę, że szybkie, płytkie panny nie dają mu ukojenia i tęskni za prawdziwym uczuciem, poświęcając drugą zwrotkę w klubowym, umiejętnie łączącym elementy twórczości Branforda Marsalisa i Lil’ Jona (!) „G.O.M.D.” – właśnie miłości. Ostrzega przy tym uczciwie – This is the part that the thugs skip.
Pod koniec albumu transformacja Cole’a dobiega końca i artysta orientuje się, że zatracił kontakt z rzeczywistością oraz tym, co się naprawdę liczy. Pieniądze i fejm nie dają mu szczęścia (From the corner of my eye, baby, it’s been hard for me to smile lately) a jedyną receptą jest powrót do wartości sprzed lat, swoista duchowa odnowa (For what’s money without happiness?/ Or hard times without the people you love/ Though I’m not sure what’s ’bout to happen next/ I asked for strength from the Lord up above). Jak mówił sam raper w wywiadzie z amerykańskim magazynem Complex, pomimo, że częściowo ten album powstał w Hollywood, to nagrywał go ze szczerym nastawieniem „Fuck Hollywood”. Dobrze ukazują to końcowe linijki w wyprodukowanym przez !llminda „Love Yourz” – jednym z najbardziej dojrzałych utworów w kilkuletniej dyskografii MC/producenta z Fayetteville.
Always gon’ be a bigger house somewhere, but nigga feel me / Long as the people in that motherfucker love you dearly / Always gon’ be a whip that’s better than the the one you got / Always gon’ be some clothes that’s fresher than the ones you rock / Always gon’ be a bitch that’s badder out there on the tours / But you ain’t never gon’ be happy till you love yours
I tak, podczas gdy wszyscy debatowali o tym, kto jest królem rap-gry na obecną chwilę, stary Młody Simba spiął się w sobie i wypuścił album bez żadnego singla, nokautując całą konkurencję pod względem sprzedaży i zgarniając złoto w 2 tygodnie. Oprócz złota zagarnął również w „Fire Squad” „koronę” rap-gry, zarazem ją niszcząc i oznajmiając spitchowanym w dół głosem a’la 2Pac w „Hold On Be Strong”, że nie będzie więcej królów, a młodzi-już-nie-tacy-gniewni na topie – on sam, Kendrick, Wale czy Drake – muszą ze sobą współpracować i się wzajemnie wspierać [outro płyty]. Radiowe single – apocotokomu? Fejmowe featuringi – apocotokomu? „2014 Forest Hills Drive” to bez wątpienia najbardziej spójny longplay w dorobku wciąż rozwijającego się 29-letniego MC/producenta/od tej płyty możemy dodać również „wokalisty”. To też pierwszy mainstreamowy album Cole’a, nieobarczony zachciankami wytwórni i chorą presją na sprzedaż, a zrobiony przez niego w 100% po swojemu – i słusznie.
autor – Marcin Natali