Miesięczne archiwum: Maj 2016

1. Kendrick Lamar – „To Pimp a Butterfly”

To Pimp a Butterfly

Na zamieszaniu na linii TDE – Interscope skorzystaliśmy najbardziej my – słuchacze. Oto ponad tydzień przed zapowiadaną premierą, ni stąd ni zowąd, dostaliśmy wyczekiwany, trzeci album Kendricka Lamara. Po dwóch singlowych petardach (nagrodzonym Grammy „i” i silnie afrocentrycznym „The Blacker Than Berry”) było wiadomo, że stylistycznie „To Pimp A Butterfly” będzie się różnić od „Good Kid M.A.A.D City” i „Section.80”. Mało osób jednak spodziewało się, że będzie to tak daleki odlot.

Na „To Pimp A Butterfly” słychać echa wytwórni Brainfeeder, której najsłynniejszym dzieckiem jest Flying Lotus. Genialny producent, łączący ze sobą skrawki sampli w szalone, jazzowe kolaże, musiał mocno wpłynąć na Lamara, bowiem cały album utrzymany jest w abstrakcyjno-futurystycznej konwencji. FlyLo pojawia się jako producent otwierającego „Wesley’s Theory”. Jest tam w doborowym towarzystwie – na basie wspomaga go Thundercat (również Brainfeeder) i George Clinton. Legenda P-Funku to drugi potężny filar „To Pimp A Butterfly” – nakreśla charakter kolejnych kompozycji, mimo że w creditsach występuje tylko raz. Numery takie jak „King Kunta” czy „You Ain’t Gotta Lie” nawiązują do najlepszych lat The Outkast (wielokrotnie współpracujących z Clintonem) i, przynajmniej dla mnie, wypełniają pustkę po nowych kompozycjach fantastycznego duetu z Atlanty. Trzecim elementem, dopełniającym „To Pimp A Butterfly”, jest postać Bilala, który rewelacyjnie sprawdza się w „Institutionalized” i „These Walls”, dając kompozycjom jeszcze więcej ciepła.

Jeśli ktoś liczył na bity od Dr Dre, to mocno się rozczarował. Doktorek pojawia się tylko jako jeden z głosów w tle w „Wesley’s Theory”. Hiphopowych smaczków jest jednak więcej. Za gramofonami w „Complexion” staje Pete Rock, a w końcówce „Mortal Man” możemy usłyszeć fragmenty jednego z ostatnich wywiadów 2Paca, przeplatanych pytaniami Kendricka. W tym momencie Lamar staje się głosem swojego pokolenia, któremu jednak daleko do bufonady Kanye Westa. W nieco zmodyfikowanym „i”, stylizowanym na wersję koncertową, co prawda słyszymy nobody, nobody, nobody but the number one rapper in the world, czy w „King Kunta” – I was gonna kill a couple rappers but they did it to themselves / Everybody’s suicidal, they don’t even need my help, żeby potem dostać pełne wkurzenia (żeby nie napisać dosadniej) wersy dotyczące czarnej Ameryki, zmęczenia sławą i krzyków w hotelowym pokoju. Przejażdżka po diametralnie różnych emocjach kończy się po prawie 80 minutach, zostawiając w słuchaczu wrażenie, że właśnie doświadczył czegoś niezwykłego.

Trzecia płyta Kendricka nie jest ani łatwym, ani imprezowo-przyjaznym wydawnictwem. Ucieszy zdecydowanie bardziej fanów Platinium Pied Pipers i Sa-Ra Creative Partners, niż amatorów „Swimming Pools”. Od wciśnięcia play miałem wrażenie, że ta płyta tak miała brzmieć, poruszać akurat te tematy i gromadzić określonych gości. Na „To Pimp A Butterfly” nie ma momentów przypadkowych i nawet mainstreamowe gwiazdy (Snoop Dogg, Pharrell Williams) są schowane gdzieś z tyłu, nie przysłaniając gospodarza.


autor – Mateusz Morawski

Onet Muzyka

2. J. Cole – „2014 Forest Hills Drive”

2014 Forest Hills Drive

Mamy rok 2003, siedemnastoletni Jermaine Cole właśnie opuścił swoje rodzinne strony i przestronny dom w Fayetteville przy 2014 Forest Hills Drive, aby na długie lata osiąść w Mieście, Które Nigdy Nie Śpi. Krótko po skończeniu edukacji w szkole średniej młodziak dostał się bowiem na studia do St. John’s University, a zmiana klimatu z Północnej Karoliny na Big Apple, New York City miała nieodwracalnie wpłynąć na jego dalsze losy. Niedługo po tym fakcie rodzinny dom początkującego, spłukanego jeszcze MC/producenta poszedł pod młotek, a niebędąca w stanie poradzić sobie z rachunkami matka zmuszona była do eksmisji.

Jedenaście lat, dwie złote płyty i miliony fanów później, dojrzały już Młody Simba na nowo wypracował własną definicję sukcesu i zrozumiał, że (jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi) pieniądze i sława szczęścia nie dają. Postanowił więc odkupić dom z dzieciństwa – jedyny, w którym czuł prawdziwą, szczerą miłość, i przywrócić go do stanu z początku lat 2000-nych. Think back to Forest Hills, no perfect home, but the only thing like home I’ve ever known…

Tak jest, przygotujcie się na potężną dawkę nostalgii, naładowanych emocjonalnie wspomnień i osobistych refleksji człowieka, który po latach patrzy wstecz, odkrywając nowe-stare prawdy i starając się odnaleźć swoje miejsce na ziemi. „2014 Forest Hills Drive” to koncept album, zbudowany na zasadzie chronologii – historia zaczyna się w okolicach początku XXI wieku, kiedy nastoletni Jermaine przeżywa pierwsze miłosne rozczarowania i uniesienia, oraz zmaga się z kompleksami i otoczeniem, próbując jakoś przetrwać w mieście, w którym jego rówieśnicy, skuszeni wizją szybkiego zarobku, coraz częściej angażują się w nielegalne, uliczne biznesy. Idealnie pokazuje tę sytuację druga zwrotka wolnego, refleksyjnego „03’ Adolescence”, napisana jako dialog między Cole’m a jego przyjacielem, który zabrnął w ślepy zaułek dilerki. Rozmowa ta wydaje się kluczowym momentem, w którym do Jermaine’a dociera, że nie może zboczyć ze swojej drogi i ma przed sobą lepsze perspektywy.

Niedługo po tym wydarzeniu Cole wyjeżdża do Nowego Jorku i stopniowo zaczyna nabierać coraz większej pewności siebie i piąć się w górę, coraz rzadziej spoglądając wstecz. Słyszymy więc, jak pochodzący z nizin społecznych MC stawia się na równi z gigantami rap-gry oraz opisuje siebie jako skrzyżowanie Ice Cube’a, Ice-T, 2 Live Crew, Spike’a Lee, Bruce’a Wayne’a, Bruce’a Lee, Lil’ Wayne’a z 2002 roku oraz obecnego Kevina Duranta… Ego trippin? Po części na pewno, zwłaszcza gdy dodamy do tego wersy mówiące, że Martin Luther King, gdyby żył, byłby w ekipie Dreamville, czy porównanie siebie do Rakima jako God MC naszych czasów. Trochę to wszystko na wyrost, ale kapitalnie poskładane linijki otwierające drugą zwrotkę w ciężkim, dudniącym „Fire Squad” każą traktować Cole’a the MC poważnie.

Chwilę później, w trzeciej zwrotce „Fire Squad”, rzuca chyba najgłośniejsze wersy z płyty, w których zestawia w jednym rzędzie Elvisa, Justina Timberlake’a, Eminema i Macklemore’a jako przykłady białych wykonawców, którzy „ukradli” czarne brzmienie i mityczną „koronę”. Parę linijek dalej łagodzi jednak te oskarżenia, jakoby gryząc się w język i unikając potencjalnego odwetu ze strony Marshalla Mathersa… Dziwny zabieg, nawet przy puencie o treści all good jokes contain true shit. No ale wracając do opowieści…

Nieposkromiony Cole, obrawszy już kurs na hajlajf, zaczyna marzyć o St. Tropez, Hollywood i tabunach groupies, zarazem kładąc na szali sukcesu i sławy relacje osobiste – czy to z dziewczyną, którą zostawia w tyle, czy z matką, przy której go nie ma, gdy ta zmaga się z komornikami i traci dom na Forest Hills Drive. Wszystkie te decyzje wracają później jak bumerang do Jermaine’a, chociażby w w ckliwym, sentymentalnym „Hello” czy pierwszej zwrotce singlowego „Apparently” (Cole, zaśpiewałeś to zuchu!). Zagubiony MC w „No Role Modelz” żałuje, że nie miał odpowiednich wzorców w okresie dorastania. Jedynym, który przychodzi mu na myśl jest Uncle Phil z klasycznego serialu Fresh Prince of Bel Air, grany przez zmarłego pod koniec 2013 r. Jamesa Avery (First things first rest in peace Uncle Phil / For real, you the only father that I ever knew). Zdaje sobie też sprawę, że szybkie, płytkie panny nie dają mu ukojenia i tęskni za prawdziwym uczuciem, poświęcając drugą zwrotkę w klubowym, umiejętnie łączącym elementy twórczości Branforda Marsalisa i Lil’ Jona (!) „G.O.M.D.” – właśnie miłości. Ostrzega przy tym uczciwie – This is the part that the thugs skip.

Pod koniec albumu transformacja Cole’a dobiega końca i artysta orientuje się, że zatracił kontakt z rzeczywistością oraz tym, co się naprawdę liczy. Pieniądze i fejm nie dają mu szczęścia (From the corner of my eye, baby, it’s been hard for me to smile lately) a jedyną receptą jest powrót do wartości sprzed lat, swoista duchowa odnowa (For what’s money without happiness?/ Or hard times without the people you love/ Though I’m not sure what’s ’bout to happen next/ I asked for strength from the Lord up above). Jak mówił sam raper w wywiadzie z amerykańskim magazynem Complex, pomimo, że częściowo ten album powstał w Hollywood, to nagrywał go ze szczerym nastawieniem „Fuck Hollywood”. Dobrze ukazują to końcowe linijki w wyprodukowanym przez !llminda „Love Yourz” – jednym z najbardziej dojrzałych utworów w kilkuletniej dyskografii MC/producenta z Fayetteville.

Always gon’ be a bigger house somewhere, but nigga feel me / Long as the people in that motherfucker love you dearly / Always gon’ be a whip that’s better than the the one you got / Always gon’ be some clothes that’s fresher than the ones you rock / Always gon’ be a bitch that’s badder out there on the tours / But you ain’t never gon’ be happy till you love yours

I tak, podczas gdy wszyscy debatowali o tym, kto jest królem rap-gry na obecną chwilę, stary Młody Simba spiął się w sobie i wypuścił album bez żadnego singla, nokautując całą konkurencję pod względem sprzedaży i zgarniając złoto w 2 tygodnie. Oprócz złota zagarnął również w „Fire Squad” „koronę” rap-gry, zarazem ją niszcząc i oznajmiając spitchowanym w dół głosem a’la 2Pac w „Hold On Be Strong”, że nie będzie więcej królów, a młodzi-już-nie-tacy-gniewni na topie – on sam, Kendrick, Wale czy Drake – muszą ze sobą współpracować i się wzajemnie wspierać [outro płyty]. Radiowe single – apocotokomu? Fejmowe featuringi – apocotokomu? „2014 Forest Hills Drive” to bez wątpienia najbardziej spójny longplay w dorobku wciąż rozwijającego się 29-letniego MC/producenta/od tej płyty możemy dodać również „wokalisty”. To też pierwszy mainstreamowy album Cole’a, nieobarczony zachciankami wytwórni i chorą presją na sprzedaż, a zrobiony przez niego w 100% po swojemu – i słusznie.


autor – Marcin Natali

Popkiller

3. Joey Bada$$ – „B4.Da.$$”

B4.Da.$$

Krótko i na temat, bez przydługich wstępów – uważam, że „B4.DA.$$” to najlepszy do tej pory materiał Joeya, autora tak przecież uwielbianych przez fanów tejpów „1999” czy „Summer Knights”. Konsekwentny i spójny, utrzymany w duchu klasycznego, korzennego hip-hopu lat 90. Wcale-nie-taki-dyskretny chłód i brud nowojorskich ulic i bloków Brooklynu i Queensbridge zawarte w muzyce, jazzowych samplach, trzaskach winyli, syku taśm, mruczane -świadomie bądź nie – pod nosem wersy Guru czy Kool G Rapa ,pierwsze nagrywki Nasa, Jaya i Mobb Deepów puszczone z gramofonu dla inspiracji…”That’s traditional rap for me” – mówi Joey w wywiadzie w HOT 97. „I identify that as the real rap”. W myśl tej zasady, ze świecą szukać na „B4.DA.$$” dubstepów, trapów czy zasilanych kodeiną „chmurzastych” eksperymentów. Zamiast tego mamy znakomite throwbacki do brudnego, mrocznego brzmienia lat 90, mistrzowsko przygotowane przez grupę utalentowanych producentów, m.in. reprezentantów Pro Era – Kirka Knighta i Chucka Strangersa. Przykłady? Choćby „Big Dusty” ze złowieszczymi partiami pianina. Choćby nostalgiczny „Piece of Mind” (ze znakomitymi wokalami Dyemonda Lewisa). Choćby Choćby mistrzowskie „Christ Conscious”, duszny, zatopiony w niezgłębionym mroku boom-bap, brzmiący niczym soundtrack z horroru… Brawa należą się także Statikowi Selektah – gościowi, z którym mam osobiście pewien zgrzyt, bo to mega utalentowany producent, ale wypuszczający tyle materiału (kolejna „producentka” w tym roku? No ziom, bez jaj…), że zdarzają mu się produkcje najzwyczajniej w świecie słabe (przykład? „Stereotype” z Strong Arm Steady). Tu jednak zapodał kozackie produkcje, od zacnego „openera” „Save the Children”, poprzez hołd dla klasycznego „Twinz (Deep Cover ’98)” „No. 99”, skończywszy na optymistycznym „Curry Chicken” z ciekawymi zmianami tempa.

Hiphopheadom na całym świecie zrobiło się zapewne gorąco, gdy zobaczyli na trackliście utwór numer 7 – „Like Me”, wyprodukowany przez J Dillę (R.I.P.) oraz The Roots… Z przyjemnością donoszę, że ów joint jest jednym z najsilniejszych momentów na albumie. Niebywale nastrojowy, chłodny i melancholijny, idealnie pasujący pod intrygującą opowieść Joeya. Mamy też – jakżeby inaczej – kawałek od DJ”a Premiera, jednego z Ojców Założycieli ery, którą Bada$$ tak wielbi – „Paper Trails”, korzenny sztos, na którym Joey włącza istny „beast mode” i strzela punchline’ami bez opamiętania.

A trzeba mu oddać – ma amunicji pod dostatkiem. Joey ma dryg do konstruowania pomysłowych linijek (przykładem Form Flatbush to Figg side, I was a schoolboy too/Hoppin’ trains, I just missed my cue czy dedykowane Capital STEEZowi wersy I really miss my partner/But I know he’s with Big Poppa, 2Pacs and big L rolled proper/And that’s a big pun, know that I’mma join them…), ma też znakomicie wyszlifowane skillsy i umiejętność odnalezienia się na każdym beacie. Idący całe życie w rytm breakbeatów i cytatów z klasyków Joey na „B4.DA.$$” oferuje oprócz – porcji soczystych, ostrych punchy i przechwałek – interesujący portret już-nie-nastolatka, utalentowanego artysty stojącego twarzą w twarz z wyzwaniami życia… „The essence of adolescence left Joey’s body”, parafrazując klasyczne wersy Nasira Jonesa. Joey – choć osiągnął już dużo – zdaje sobie sprawę, jak wiele zła i szaleństwa go otacza, że jeszcze sporo przed nim pracy.

And what’ life like for me, it’s but a dream / Everything ain’t what it seems, up underneath / The surface is but a screen, we only see / What we know…

Z ubolewaniem musze jednak przyznać, że końcówka albumu nie porwała mnie tak jak jego początek… Tak gdzieś w okolicach „Escape 120” zauważać zacząłem u siebie symptomy zmęczenia. Takie „Black Beetles” (intrygujące, z wwiercającym się niczym świder w czaszkę śpiewem) czy „O.C.B.”, a nawet ‚Curry Chicken”, dedykowany matce Joeya – nie są nawet w połowie tak pasjonujące jak „Like Me” czy „Big Dusty”… „O.C.B.”, z pogodnym beatem Samiyama (plus zespołu the Soul Rebels) – to w ogóle najmniej przeze mnie lubiany utwór albumu… Innymi słowy, materiał jak na mój gust jest nieco zbyt długi. Nie tak jak „Summer Knights”, gdzie w pewnym momencie słuchanie materiału stawało się mordęgą – lecz wciąż, gdyby obciąć z tracklisty parę numerów, myślę, że wyszłoby „B4.DA.$$” na dobre. Z mniejszych mankamentów – irytowały mnie także fragmenty z efektami nałożonymi na wokal, np. pod koniec „Curry Chicken” czy „Like Me” – niemal zupełnie psują one nastrój.

Do tego bonus tracki, które – by być szczerym – zdają mi się po prostu zbędnymi i które potraktowałbym nożycami jako pierwsze. „Run Up on Ya” – to dosyć standardowy rap o bad bitch na przyzwoitym beacie Statika, acz zupełnie doń niepasującym refrenem Elle Varner… i sztampową zwrotką Action Bronsona, nie wyróżniającą się niczym spośród setek jego szesnastek. I mamy w końcu „Teach Me” – track, który z jednej strony lubię, party jam prima sort, z drugiej strony – to zupełnie nie klimaty Joeya. Na „Teach Me” dominuje i bryluje w najlepsze zmysłowa Kiesza, nasz Józef zaś równie dobrze mógłby być gościem na własnym utworze.

Całościowo uważam jednak „B4.DA.$$” za album bardzo udany, debiut, którym Joey wyjątkowo mi zaimponował. Ucho do beatów, agresywne flow i maestria w układaniu wersów – wszystko jest top notch. „”B4.DA.$$” to prawdziwa bonanza dla fanów klasycznego soundu… acz po jej wysłuchaniu nachodzi pewna refleksja, kwestia którą w swych recenzjach zasygnalizowali już Karol Stefańczyk i Krzysztof Nowak – co teraz? W którą stronę Joey pójdzie na kolejnym krążku? Czy stawiając na klasyczny, „najntisowy” hip-hop, twardo trzymając się tego kierunku, Joey nie zacznie w pewnym momencie zapętlać, nie stanie w miejscu? Czas pokaże. Cztery z plusem.


autor – Maciej Wojszkun
Popkiller

4. Tyler, the Creator – „Wolf”

Wolf

Singlowe „Domo 23”, wpisujące się w klimat „Goblina” i nawiązujące do niego brzmieniem, w żadnym wypadku nie sygnalizowało, że „Wolf” pokaże nam inny wizerunek rapera. Szczypta szaleństwa, brud, świadome kreowanie wizerunku złego na cały świat, odrobinę schizofrenicznego paranoika. Prawdziwy hiphopowy nerd, wystawiający środkowy palec miłośnikom klasycznego rapu. Taki był wcześniej.

„Wolf”, z wyjątkiem wspomnianego „Domo 23”, to zupełnie inna para kaloszy. Jeśli wcześniejsze płyty to był ciężki hip-hop oddający w większym stopniu klimat szalonego Odd Future, ten longplay bardziej może spodobać się fanom lżejszego oblicza kolektywu, czyli Franka Oceana oraz The Internet. Chodzi przede wszystkim o warstwę muzyczną, którą zdominowały spokojne, znacznie cieplejsze niż wcześniej u niego kompozycje. Większość opiera się na partiach pianina oraz przyjemnych dla ucha klawiszach. Idealnym przykładem jest pięknie płynące „48”. Mocnych, agresywnych brzmień jest mało.

Mniej jest też u Tylera tego wyrzutka wystawiającego światu środkowy palec w ramach pozdrowień. Dojrzał, uspokoił się, nie do końca akceptuje popularność i związane z nią wchodzenie fanów butami w jego życie (mocno opisał to w „Colossus”), znów ciekawie sprawdza się w roli narratora. W tym miejscu jeszcze raz wracam do „48”, którego klasa polega nie tylko na świetnym bicie, ale też wciągającej, narkotykowej historii. Co ciekawe, wstęp i outro do tego nagrania opowiada sam Nas! A propos gości, to poza innymi muzykami Odd Future mamy na „Wolfie” m.in. Pharrella Williamsa (kapitalne „IFHY”), Erykah Badu w pięknym „Treehome95” i, to największa niespodzianka, głos Stereolabu, Latitię Sadier w „PartyIsntOver/Campfire/Bimmer”. Proporcje zostały wyważone właściwie, nikt nie ukradł Tylerowi show.

Wielu fanów muzyka uważa, że Tyler poszedł w złym kierunku i do „Wolfa” podchodzi z rezerwą. Jestem w stanie ich zrozumieć. To zdecydowanie inna płyta niż poprzednie. Tak od strony producenckiej, jak i tekstowej, Creator zwolnił, uspokoił się. Nie zmienił się tylko jego ciężki, czarny jak smoła, grobowy wręcz głos. Stanowi on duży kontrast do lżejszych bitów, co jeszcze bardziej intryguje.


autor – Andrzej Cała

Onet Muzyka

5. Run The Jewels – „Run The Jewels 2”

Run The Jewels 2
 
Duety to w świecie hip-hopu rzadkie zjawisko, a jego reprezentanci tacy jak OutKast, Wu-Tang Clan, Eric B. i Rakim czy Clipse powoli trafiają do muzealnych gablotek. Nowe życie w konwencję rapowego duetu tchnęli na szczęście Killer Mike i El-P.

Reprezentant funkującej, żyjącej legendą Martina Luthera Kinga Atlanty oraz rozsmakowany w futurystycznym groovie i syntetycznych szmerach nowojorczyk powołali na świat kuloodporny, krwiożerczy twór. Drugi longplay wydany pod szyldem Run the Jewels jest bardziej dopracowany w szczegółach, mniej jednostajny od brutalnej funkowej jazdy bez trzymanki, jaką zafundowali nam na „jedynce”, ale zawiera równocześnie większą dawkę kontrolowanego wariactwa. El-P swoim producenckim tasakiem po raz kolejny wyciosuje jedne z najciekawszych bitów sezonu, dodaje do nich swój rzeźniczy flow i gorzko-ironiczne teksty, a Killer Mike wchodzi z kolei na wyżyny raperskiej finezji, będąc najbardziej szykownym, nieokrzesanym brutalem współczesnego rapu. I mimo kilku umiarkowanie udanych popowych refrenów „Run the Jewels 2” góruje nad swoim poprzednikiem także w warstwie tematycznej. Obaj MC płynnie mieszają politykę i seks, jednocześnie rozpływając się nad swoją zajebistością, i ani na moment nie popadają w groteskę. A morał z tej historii jest taki: ci kolesie mogą wszystko.


autor – Cyryl Rozwadowski

Onet Muzyka